Zdjęcia, zdjęcia...


Pewnego razu wybrałem się do Katowic, gdyż od dłuższego czasu miałem pewien pomysł na zdjęcie w jednym miejscu. Niestety, mimo paru spędzonych godzin, nic mi nie wychodziło i zrezygnowany wracałem do domu. Po drodze wstąpiłem do małej knajpki na koniak. Siedziałem i rozmyślałem nad straconym dniem. Po wyjściu z knajpki zobaczyłem taką oto scenę:


Szybko wyjąłem aparat i tak powstało jedno z moich ulubionych zdjęć. 
Nazwałem je "Biała laska".
Zdjęcie to spodobało się na wielu konkursach i salonach fotograficznych w kraju i za granicą. 
Tak to życie płata nam czasem przyjemne figle.
"Stracony dzień" zaowocował bardzo ważnym dla mnie zdjęciem


Ta sytuacja spowodowała, że postanowiłem mieć aparat zawsze przy sobie. Ciężko jednak nosić wszędzie ze sobą dość dużą torbę z aparatem, obiektywami, filtrami, filmami (przypominam, iż były to czasy tzw fotografii "analogowej")
W tamtym okresie fotografowałem niemiecką Practicą, która była świetnym aparatem, ale wraz z osprzętem ważyła dość dużo i wymagała sporej torby.
Zacząłem więc rozglądać się za czymś, co mógłbym mieć zawsze przy sobie, było niewielkie i mało ważyło, przy zachowaniu dobrej jakości optyki i wykonania. Wybór padł na Kijewa 4 - to taki radziecki Contax o świetnej optyce i pancernym wykonaniu. Oczywiście o żadnej automatyce naświetlania nie było mowy i trzeba było korzystać ze światłomierza, co przy ulicznej fotografii było bez sensu, ale i na to był sposób: po prostu wychodząc z domu, mierzyło się światłomierzem własną dłoń jako odpowiednik uśrednionych warunków i takie parametry ustawiało się w aparacie, a sprawę głębi ostrości załatwiało się ustawieniem odległości hiperfokalnej (czy ktoś dzisiaj wie co to takiego?) na obiektywie.
Uzbrojony w taki to sprzęt wybrałem się kiedyś na ulicę Modrzejowską w Sosnowcu. To właściwie taki deptak zamknięty dla ruchu, tłumnie odwiedzany ze względu na dużą ilość sklepów.
Coś mnie podkusiło, aby zajrzeć w jedno ze starych podwórek i nagle przed moimi oczami ukazała się taka scena:



.... i tutaj rozegrał się dramat. Przypominam, że aparat był bez żadnej automatyki. Ustawiony wcześniej na średnie warunki oświetleniowe, a ja znalazłem się w ciemnym podwórku, tzw. studni, gdzie różnica oświetlenia była ok. 3 - 4 wartości przysłony, a zdjęcie trzeba było zrobić natychmiast.
W rezultacie zdjęcie zostało koszmarnie niedoświetlone. W aparacie był załadowany film Fotopan HL i niewiele pomogło forsowne wywoływanie w najlepszym wywoływaczu. Mimo to po wielu zabiegach w ciemni i modyfikacji fabrycznych wywoływaczy do papieru, udało mi się choć częściowo uratować to zdjęcie. To, co tutaj widać jest dodatkowo popsute przez skan na marnym skanerze biurowym. Kiedyś zeskanuję to na profesjonalnym skanerze do zdjęć i zobaczymy, co z tego wyjdzie...

Taak, każde zdjęcie ma swoją historię...

Parę lat temu moja córka, jak wiele osób w jej wieku, miała "angielski epizod"- wyjechała do Anglii zarobić trochę kasy. Po jakimś czasie zaprosiła mnie do siebie, żebym zobaczył jak jej się żyje. Mieszkała wtedy w małym, prowincjonalnym miasteczku otoczonym pagórkami. Ponieważ miał to być wypad typowo rodzinny na parę dni, więc nie nastawiałem się na robienie zdjęć i wziąłem ze sobą taki "notatnik fotograficzny", czyli Canona G7. Małe toto, prawie nic nie waży i to w zasadzie wszystkie jego zalety, ale do zdjęć pamiątkowych nadaje się wyśmienicie. Takie też zdjęcia, typowe do szuflady, "popełniałem" podczas tego wyjazdu, w nowych, nieznanych mi wcześniej miejscach. Któregoś dnia, późnym popołudniem wybrałem się na spacer po okolicy. Jak wiadomo, angielska pogoda jest bardzo kapryśna i świecące słońce może w ciągu kilku minut zamienić się w ulewę. Nie bardzo się tym przejmując, szedłem opustoszałą uliczką, która zawiodła mnie na obrzeża sennego miasteczka. I jak to w Anglii, pogoda nagle się pogorszyła, zerwał się wiatr, a niebo zasnuło się ciemnymi chmurami...

I w tym momencie, na pobliskich wzgórkach zobaczyłem dwa samotne konie.

Widok był urzekający i klnąc na czym świat stoi, że nie mam ze sobą "poważnego" sprzętu, szybko zrobiłem parę zdjęć.


Nazwałem je "A wiatr im grzywy plecie...":






I tak, po raz kolejny, całkiem "niechcąco" i przypadkowo, udało mi się zrobić bardzo emocjonalne dla mnie zdjęcia. 

Napisałem "niechcąco i przypadkowo".  Czy aby na pewno? Czy nie jest to tak, że te zdjęcia "czekały" na mnie w tym miejscu i o tym czasie? Wspominam tę sytuację i myślę, że przecież mogłem wyjechać do Anglii w innym terminie, mogłem wyjść na spacer innego dnia, lub o innej godzinie, a wtedy nie przywiózł bym tych zdjęć ze sobą do Polski. Bo "one tam były i czekały" na mnie... Metafizyka i magia fotografii...

cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz